Każdego roku w Wigilię wychodzę na spacer. I nie jest to byle spacer, tylko tak naprawdę wyprawa po jemiołę. Gdyby ktoś mnie zapytał dlaczego to robię, myślę że musiałabym dłużej pomyśleć, żeby odpowiedziać, na to z jednej strony oczywiste pytanie, ale czy aby na pewno? Te malutkie białe kuleczki na jemiole są niczym takie perełki szczęścia, bo jakby nie spojrzeć wokół mróz i zima, a one jako jedyne "owoce" sobie rosną. No i jakże by nie kojarzyć jemioły, chociażby z filmów, gdzie główni bohaterowie zawsze w święta się godzą i całują pod nią. Wydawałoby się, że poza jemiołą nic już do szczęścia nie potrzeba, ale czy na pewno...? Dotychczas moje coroczne wyprawy po jemiołę nie zmieniły zasadniczo niczego w moim życiu, no może poza tym, że mój pokój nabierał więcej zieleni i czuć w nim było święta. Jednak ten rok był zupełnie niespodziewany. Niczym jakby spadła gwiazdka z nieba.
Koniec listopada/początek grudnia
Była to sobota. Jeden z najgorszych dni tygodnia. Niby jest wolna i można zająć się sobą i różnymi rzeczami, na które nie miało się w środku tygodnia czasu, ale dla mnie co tydzień ten dzień jest pełen niemocy. Zaczyna się od rana, kiedy po wstaniu z łóżka odkrywam, że dziś znowu nie mam humoru, ale tym razem jeszcze bardziej niż w pozostałe dni. Jednak nie to jest najgorsze. Najgorsza to jest nie chęć do robienia czegokolwiek i niemożność jakiegokolwiek skupienia się. Gdyby tylko to ostatnie działało w soboty to w ciągu roku czytałabym o wiele więcej romansideł. Z marnych pięciu liczba poszybowałaby do czterdziestu ośmiu (bo tyle mniej więcej jest sobót w ciągu roku). Ale może to nawet lepiej, że nie czytam ich tylu. Gdyby wyobrazić sobie świat według powieści romantycznej to wystarczyłoby, żebym wyszła na ulicę i pierwszy mężczyzna, z którym się zderzę to byłby ten jedyny. Ale czy aby na pewno ten jedyny istnieje naprawdę? Czy może trzeba spotkać kilku tych "jedynych", żeby zdać sobie sprawę, że tak naprawdę żaden z nich nim nie był?
Była to sobota. Robiłam wtedy wszystko i nic, kiedy nagle z głośników radia usłyszałam dźwięki pewnej piosenki. I ten męski głos... brzmiał jakoś dziwnie znajomo... Wsłuchałam się w tekst. The moments that we never had. Historia ułożona ze słów brzmiała także znajomo, a głos powoli zaczynał odnajdywać swojego właściciela. Nie! Przecież to nie możliwe! Jak on może to śpiewać skoro nigdy nie widziałam go śpiewającego i żadnego pociągu w tym kierunku. A jednak to ON. W tym momencie zostałam pochłonięta natłokiem myśli tak mocno, że nie byłam w stanie myśleć o niczym innym. Te momenty, których nigdy nie mieliśmy wynikały z przeznaczenia, które często steruje życiem inaczej niż my byśmy chcieli. A było to tak, że wiele lat temu kiedy Thomas był zakochany we mnie, ja też byłam zakochana tyle, że w kimś innym. Genialnie napisany tekst piosenki mógłby wskazywać, że on nadal o tym myśli. A może to tylko zwykła piosenka, taka sama jak inne? Zaczęłam słuchać jej w pętli, aż za którymś tam razem zdałam sobie sprawę, że... j e s t e m z a k o c h a n a. W nim. W końcu Thomasowi udało się znaleźć klucz do mojego serca. W najmniej oczekiwanym momencie. Im dłużej myślałam, tym więcej pytań zaczęło mnie nachodzić. Czy ta piosenka jest na pewno o nas czy może potem przeżył coś podobnego? I po drugie: czy ma dziewczynę? No bo koniec końców dziewczyny mają tak, że lubią wyobrażać sobie pewne rzeczy dodatkowo, żeby dajmy na to, historia była bardziej spójna i logiczna. Niczym zakręcone zadanie matematyczne dla geniuszy. No i teraz co? Przecież nie napiszę do niego i nie zapytam się wprost, bo może się okazać, że sobie coś uroiłam i etc. Zaczęłam się zastanawiałam co mogę zrobić, aż w końcu przyszedł mi do głowy genialny pomysł.
Święta zbliżały się wielkimi krokami. Już niespełna tydzień pozostał do Wigilii. A ja pełna radości i nadziei zmierzałam w kierunku poczty z kartką świąteczną w dłoni. Im byłam bliżej tym szybciej zaczynało bić moje serce i tym więcej wątpliwości zaczynało napełniać moją głowę. Ale kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. Postanowiłam tyle nad tym nie myśleć. I po prostu ją wrzucić. Hop! Koperta z zawartością rozpoczęła swoją drogę, a mi pozostawało tylko cierpliwie czekać. Oby tylko doszła. I żeby Thomas dałby mi jakikolwiek znak jak dojdzie. Nawet negatywny. Chociaż nie oszukujmy się, że o wiele bardziej pożądanym był ten pozytywny. Obosz, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że te dwa słowa dziwnie brzmią. Negatywny i pozytywny. Niczym jak wynik testu ciążowego lub wirusowego. No, ale cóż... nie zapeszajmy chwili.
Dzień świąt
Właśnie po raz kolejny odczuwam jak męczące jest oczekiwanie. Aż zaczęłam sobie nucić w kółko piosenkę Álvara: Esperándote e e e e, esperándote e e e e, esperándote e e e e, esperando, esperando, esperándote e, con tus fotografías e e, en el mar ya perdidas e e e e e, esperándote, esperándote... Według moich obliczeń powinna już do niego dotrzeć. Wiem, jestem zafiksowana na punkcie matmy i obliczania różnych rzeczy, ale ja już tak mam, okej? Nadal brak sygnału.
Już było późno i powoli zbierałam się do snu, kiedy nagle usłyszałam dzwonek do drzwi. Zdziwiona i trochę zaniepokojona podeszłam i otworzyłam drzwi. Madre mia! To nie może być prawda! Stałam oko w oko z Thomasem. Uśmiechnął się do mnie i założył mi na głowę mikołajkową czapkę.
-Wesołych Świąt! - powiedział.
-Wesołych Świąt! - odpowiedziałam, wciąż w szoku.
-Pomyślałem, że będzie lepiej jak osobiście podziękuję ci za kartkę.
-Nie ma za co. Ale czekaj, skąd znałeś mój adres?
-A ty skąd znałaś mój? - odpowiedział pytaniem na pytanie - Jestem Sherlockiem.
-Ej! To miała być moja odpowiedź na pytanie.
-No cóż... - odparł i podniósł głowę do góry, gdzie uśmiechały się już do niego białe perełki spośród zielonych liści. Pochylił się i pocałował mnie, a ja kątem oka ujrzałam spadającą gwiazdę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz