A było to tak. Pewnego razu Persefona postanowiła odpocząć sobie od Hadesa (co ostatnio coraz częściej jej się zdarza) i udała się na Sycylię, żeby leżąc u stóp Etny nabrać boskiej czekoladowej opalenizny, a przy okazji popatrzeć sobie na włoskich macho.
I kiedy zapadła noc i wszyscy się rozpierzchli, ujrzała magiczny błysk ze szczytu wulkanu, który niewątpliwie przykłuł jej uwagę. Chwilę później była już na samej górze. Ostrożnie zajrzała do wulkanu, żeby przez przypadek nie natknąć się na Hefajstosa, bo ten miał zły tok rozumowania i myślał, że jak jakaś panienka lub bogini wejdzie lub zajrzy albo przez przypadek nawinie się do wulkanu i zostanie zauważona przez Hefaja to wydostanie nie będzie należało do najprostszych czynności.
I wtedy go zobaczyła. Rzecz jasna nie Hefaja. Był to najpiękniejszy i najcudowniejszy brylant jaki kiedykolwiek widziała. Postanowiła sobie, że musi go zdobyć. Niebieska barwa lśniła w blasku księżyca mocniej niż niebo bez chmur, którym rządzi Zeus. I dodatkowo wyczuwała niewyobrażalnie silną moc bijącą od brylantu. Chwilę potem stała już przed swoim skarbem i już go chwyciła, i wyszłaby gdyby nie to, że właśnie wtedy wulkan wyrzucił w górę potężny snob gorącej lawy. Lawa pozbawiła Persefonę przytomności.
Obudziła się nad ranem w dziwnie znajomym łóżku pośród chmur. Wiedziała już, który macho ruszył jej na ratunek. Ten przeboski i gromowładny. Jednak nie miała zamiaru czekać na powrót swojego wybawiciela. Wstała i trzymając swój skarb w ręku postanowiła znaleźć dla niego odpowiednią kryjówkę.
Rose
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz